Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/154

Ta strona została przepisana.

Rozstali się przed drzwiami hotelowemi. Hrabia mimo wynurzenia, pełne przyjaźni, odszedł jednak, nie wskazawszy Ferragutowi swego adresu.
„To nic“, pomyślał kapitan. „Zobaczymy się jeszcze nieraz u doktorki“.
Przez resztę wieczoru to oddawał się słodkim nadziejom, to znów miotało nim zniecierpliwienie. Wrócił wreszcie do siebie wcześniej niż zwykle, wierząc z przesądnym brakiem logiki, że przyspieszy przez to nadejście Frei.
O jakże długie wydają się godziny tym, co wyczekują w niepokoju!... Ulises przechadzał się po pokoju, paląc cygaro za cygarem. Potem otworzył okno, chcąc wygnać zapach mocnego tytoniu. „Ona“ lubiła tylko lekkie papierosy egipskie... A że przykry zapach hawany nie znikał, odszukał więc w neseserze kilka flakoników zapomnianych oddawna perfum i wylał je na łóżko.
Nagle w tem wyczekiwaniu jął go dręczyć niepokój. Freya nie wiedziała zapewne, który zajmował numer. Nie był pewien, czy dał jej pod tym względem informacje dostatecznie jasne. Mogła się była pomylić. Zaczął wnet wierzyć, że się istotnie pomyliła.
Pod wpływem obaw i niecierpliwości otworzył drzwi i stanął na korytarzu, zdaleka spoglądając na zamknięty pokój Frei. Za każdym razem, gdy na schodach rozlegały się kroki lub gdy zgrzytała winda, brodaty marynarz poczynał drżeć jak dziecko. Miał ochotę się schować, a jednocześnie chciał móc dojrzeć, kto idzie.
Goście hotelowi, mieszkający na tem samem piętrze, wracając do siebie, widzieli kolejno Ferraguta w najdziwaczniejszych zaiste pozach. To stał na środku korytarza, jak ktoś, nie mogący się dodzwonić nikogo ze służby, czeka aż numerowy będzie przechodził przypadkiem; to znów nagle z poza uchylonych napół drzwi wysuwała się głowa ciekawa, by zniknąć niezwłocznie poza niemi.