Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/155

Ta strona została przepisana.

Wreszcie Ulises musiał drzwi zamknąć. Rozłożył książkę, ale nie był w stanie przeczytać dwóch zdań po sobie następujących. Zegarek wskazywał już północ.
— Nie przyjdzie już! nie przyjdzie! — jął postarzać z rozpaczą.
Tymczasem coś innego przyszło mu na myśl. Kobieta tego rodzaju, co Freya, nie odważyłaby się przecież wejść do cudzego pokoju, w którymby przez szczelinę nad drzwiami dojrzała światło.
Przekręcił więc wyłącznik elektryczny i pociemku zaczął szukać łóżka. Ciemność ożywiły w nim znów nadzieję.
— Przyjdzie.. Przyjdzie napewno lada chwila...
Znów wstał, starając się zachowywać jaknajciszej... Dostęp powinien być przecież jaknajłatwiejszy. Uchylił też drzwi i zostawił je niezupełnie domknięte, by naciśnięta klamka nie skrzypnęła. Krzesłem przyparł drzwi do obramowania.
Wszystko to jednak jeszcze go nie zadowoliło, wstawał też jeszcze kilka razy z rzędu, przyczem zrzucał kolejno którąś z części swej garderoby. Tak wygodniej było mu czekać . Wyciągnął się na łóżku, postanowiwszy czuwać choćby całą noc, jeśliby tego zaszła potrzeba. Nie powinien był ani nie chciał spać, wola jego mu to nakazywała... W pół godziny potem chrapał w najlepsze...
Zbudził się nagle, jakby go ktoś wyrżnął w łeb obuchem. Dzwoniło mu w uszach... Niepokój, niepewność wyczekiwania wyrwały go niewątpliwie ze snu... Upłynęło parę sekund, nim zdołał pozbierać rozproszone myśli. Potem przypomniał sobie raptem wszystko... Sam! a ona nie przyszła!... Godzinyż-to czy minuty upłynęły, odkąd zasnął? Nie umiał sobie zdać z tego sprawy.
Nie sam jednak zbudził go niepokój... Coś szło ku niemu po nocy. Czy to mysz biegła przez korytarz?... Drzwi się cichuteńko poruszyły; krzesło się odsunęło zwolną na pokój, popychane czyjąś ręką