Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/158

Ta strona została przepisana.

już swe pragnienia, nie sądzi, by gestom swym musiał nadawać cechy poezji, — Freya siadła na pół, a na pół przyklękła na starym szezlongu i zapaliła papierosa.
Jednem z ramion objęła skulone nogi; głowę oparła na kolanach. Paliła tak przez długą, długą chwilę, utkwiwszy oczy w morze.
Wreszcie zaczęła mówić powolnie, nie przestając patrzeć na zatokę. Od czasu do czasu odrywała tylko oczy od błękitu, by spojrzeć na Ulisesa i czytać mu w twarzy wrażenia, jakie słowa jej na nim czyniły.
Ten zaś, zgadując, że chodzi o coś niezwykle (ważnego, ostatecznie przestał jeść.
— Przysiągłeś mi, że zrobiłbyś dla mnie wszystko, o cokolwiekbym cię poprosiła. Nie zechcesz mnie chyba utracić raz na zawsze?
Ulises zaprotestował. Utracić ją? Żyć by bez niej nie mógł.
— Znam całą twą przeszłość; sam mi ją opowiedziałeś... Ty zaś nic o mnie nie wiesz, — a jednak trzeba, byś mnie poznał, teraz, gdym została twoją.
Marynarz skinął głową, miała istotnie zupełną słuszność.
— Kłamałam ci, Ulisesie — Nie jestem Włoszką...
Ferragut się uśmiechnął. Jeśli o to tylko kłamstwo chodziło! Od pierwszego dnia, skoro jeno o tem wspomniała, odgadł to był odrazu...
— Matka moja była Włoszką. Na to ci przysięgam... Ale ojciec mój nie był Włochem.
Zatrzymała się chwilę. Marynarz słuchał jej z zajęciem, odwróciwszy się tyłem do stołu.
— Jestem Niemką i...