Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/164

Ta strona została przepisana.

Marynarz przyzwyczaił się do owego domu i zaczął go uważać do pewnego stopnia za własny. Po wielekroć razy spotykał się tam z hrabią. Mrukliwy ów osobnik mimo wysiłki swe, by się wydać uprzejmym, ciągle przecież tkwił w swej dyplomatycznej rezerwie. Ulises wiedział o jego istotnej narodowości; on z kolei również o tem wiedział i mimo to obaj podtrzymywali nadal fikcję Kaledina.
Nigdy dotąd marynarz nie był równie szczęśliwy. Wyczuwał jakby potworną rozkosz kogoś, co, rozparłszy się w dobrze ogrzanym pokoju, patrzy przez okno na statek, walczący przeciw burzy. Krzyki sprzedawców gazet obwieszczały bitwy straszliwe w centrum Europy: miasta całe płonęły i waliły się w gruzy; co dobę ginęły tysiące i jeszcze tysiące ludzi... On zaś nie czytywał nic, o niczem nie chciał wiedzieć. Żył nadal, jakby, świat cały grążyć się musiał w rajskiej szczęśliwości.
Aż nadeszły wypadki, które go wydarły nagle tej egoistycznej radości życia, zachmurzyły mu lice i pocięły mu czoło zmarszczkami, świadczące mi o troskach. One to sprowadziły go tu na pokład.

Siadł w salonie na statku naprzeciw swego zastępcy, wsparł się łokciami na stole i zaciągnął się mocnem cygarem, jakie właśnie zapalił.
— Popłyniemy w najbliższych dniach — powtórzył z widocznem zatroskaniem. — Będziesz rad, Toni; przypuszczam, że będziesz rad.
Toni słuchał bez gestu. Czekał jeszcze na coś więcej. Kapitan, przedsiębiorąc jakąś wyprawę, mówił mu zawsze, do jakiego portu i z jakim ładunkiem popłyną. To też, zdając sobie sprawę, że Ferragut nic więcej mu nie zamierza powiedzieć, śmielił się sam zadać pytanie;