Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/166

Ta strona została przepisana.

— Tobie to tylko mówię; ty jeden wiesz o tajemnicy prócz osób, które mi ją zwierzyły... Niemieckie statki podwodne nadpłyną wkrótce na morze Śródziemne. My zaś podpłyniemy im na spotkanie, wioząc paliwo i smary.
Przez parę chwil Ferragut nie wiedział, co ma sądzić. Toni siedział zadumany ze spuszczonemi oczyma. Wreszcie powstał powoli, odepchnął krzesło i rzekł poprostu:
— Nie!
Z kolei Ulises wstał zdumiony.
— Nie? I czemuż to?
Był przecie kapitanem i musiał mieć posłuch u wszystkich. Wzamian za to odpowiadał za statek, za życie załogi, za losy ładunku. Był nadto właścicielem okrętu; nikt mu nie miał prawa nic nakazać, władzę miał nieograniczoną. Przez przyjaźń jedynie, przez przyzwyczajenie naradzał się ze swym zastępcą, zwierzał mu się z tajemnic, a Toni podnosił bunt!... Cóż ta niewdzięczność miała znaczyć? Młodszy oficer jednak, zamiast się wytłumaczyć, powtarzał jedynie, coraz bardziej się upierając, coraz bardziej rozdrażniony:
— Nie! i nie!
— Ale czemu „nie“? — nalegał Ferragut ze drżeniem wściekłości w głosie.
Toni się zawahał, jakby nagle zbity, z tropu. Kręcił brodę i spuszczał oczy, chcąc skupić myśli.
Nie umiał się wyjęzyczyć. Zazdrościł kapitanowi, iż z taką łatwością odnajdywał właściwe wyrazy... Wreszcie jednak myśli swe przyoblekł w jakąś niezręczną, chropawą formę, zdołał wyrazić swą nienawiść ku tym potworom współczesnego przemysłu, bezczeszczącym morze swemi zbrodniami.
— Gdybyż torpedowali tylko statki wojenne, możnaby więc było przymknąć oczy na te zdradzieckie napaści; nawet może dopatrywać się w