Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/167

Ta strona została przepisana.

nich chlubnego bohaterstwa. Ale oni robią coś gorszego, wiesz o tem dobrze. Topią statki handlowe, pasażerskie, na których są kobiety i dzieci!
Na ogorzałych policzkach pojawiły mu się ceglaste wypieki. W oczach lśnić poczęły stalowe błyski. Tchnął cały dziką wściekłością, jaka go już ogarniała poprzednio przy czytaniu opisów, jak Niemcy torpedowali statki transatlantyckie u angielskich wybrzeży.
Ferragut usiłował dowodzić, że niemieckie okręty podwodne nie będą atakowały nikogo prócz sojuszniczych statków wojennych. Próżne to były jednak zachody; upór młodszego oficera niczem się nie dał przełamać. To też kapitan, porzucając ton łagodnej perswazji, jaki przybrał początkowo, rzekł wreszcie z arogancją:
— Niema o czem więcej gadać. Ja tu jestem kapitanem i ja tu rządzę!... Sprawa skończona.
Toni zachwiał się, jakby go ktoś w pierś obuchem uderzył. W oczach stanęły mu łzy. Myślał długo, poczem wyciągnął kosmatą dłoń do Ferraguta:
— Żegnaj, Ulisesie.
Rozkazu nie chciał posłuchać, a marynarz, nie stosujący się do woli zwierzchnika, musi opuścić pokład. Nigdzie indziej nie znajdzie już tych samych, co na „Mare Nostrum“ stosunków. Być może, przez czas dłuższy nie znajdzie nawet posady...
Ferragut, oburzony, począł krzyczeć.
— Nie bądź-że głupcem! Uparty jesteś jak djabli! A nadzianyś skrupułami, jak indyk farszem!
Poczem, opanowując się nieco, jął go namawiać:
— Toni, zrób to dla mnie. Bądźmy i nadal przyjaciółmi. Innym razem ja się poświęcę dla ciebie. Zważ, żem dał słowo!
Tamtem jednak powtarzał niemal z płaczem.