Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/168

Ta strona została przepisana.

— Nie mogę!... Nie, nie mogę!
Czuł, że musi jeszcze coś więcej powiedzieć, by jaśniej myśl swą wyrazić, dodał więc:
— Jestem republikanin.
Z wyznania tego chciał był uczynić zaporę nie do przezwyciężenia, a jednocześnie bił się w piersi, jakby chcąc dowieść trwałości owych przeszkód.
Ulisesa śmiech już brał, ale moment nie był odpowiedni na sarkazm; znowu więc usiłował przekonać Toniego.
— Jakto, kochasz wolność, a stajesz po stronie despotyzmu! Anglja jest przecie największym tyranem mórz...
I począł powtarzać to wszystko, co słyszał był od doktorki, kończąc wreszcie tonem wymówki:
— I ty, ty stajesz po stronie Anglji, Toni! Ty, człowiek postępu!
Tamten jął wichrzyć brodę ruchem wahania i niepewności. Doprawdy, słowa mu nie dopisywały. A przecież wiedział dobrze, co powinien był odpowiedzieć. Myślał o tem po wielekroć razy, przechadzając się w samotności po pokładzie.
— Jestem po tej stronie, po której być powinienem. Staję po stronie Francji.
I niezdarnie począł wyrzucać z siebie krótkie, urywane zdania, jąkając się, nie kończąc myśli rozpoczętych, tak, jak w głowie mu się one układały. Francja była krajem Wielkiej Rewolucji i dla tej jednej, jedynej racji uważał ją niemal za swą ojczyznę. Losy Francji były do pewnego stopnia jego własnemi losami.
Ferragut, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć, dał się unieść porywowi gniewu.
— Idź do stu djabłów, bydlaku! Nie chcę cię tu widzieć więcej, niewdzięczniku! Sam sobie tu dam radę; nie potrzebnyś mi wcale. Ruszaj, gdzie chcesz, wraz ze wszystkiemi łgarstwami, jakiemi ci mózg naładowano, głupcze wierutny!
Wściekły, odwrócił się tyłem do swego zastępcy i rzucił się na fotel, kryjąc twarz w obie dłonie.