Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/169

Ta strona została przepisana.

Toni patrzył. Oczy czerwieniły mu się coraz bardziej, aż wreszcie łza w nich błysnęła... Tak się rozstawać, gdy się pędziło życie ramię przy ramieniu, po bratersku, życie, w którem miesiące za lata całe liczyćby trzeba.
Podszedł nieśmiało ku Ferragutowi i wziął go za rękę; ręka ta zwisła bezwładnie, jak ręce ludzi bezradnych. Czując jej chłód, zawahał się niemal... Niemal już gotów był ustąpić, ale opamiętał się niezwłocznie, opanował wahanie i rzucił już stanowczo:
— Żegnaj, Ulisesie!
Kapitan nie odpowiedział mu nic, pozwalał wyjść bez słowa pożegnania.
Toni już u drzwi prawie przystanął i począł mówić smutnym, pełnym serdecznego uczucia głosem:
— Nie bój się, bym miał o tem mówić coś komukolwiek... Zostanie to między nami. Obmyślę jakiś pretekst, by się załoga nie dziwiła, że opuszczam statek.
Wahał się, obawiając się wydać natrętnym. Wreszcie po dłuższym namyśle dodał jeszcze:
— Radzę ci, byś nie przedsiębrał tej podróży. Wiem, co ludzie sobie o tem pomyślą; nie licz na nich... Może będą ci posłuszni, boś kapitan, ale skoro zejdą na ląd, siłą im nie nakażesz milczenia... Wierzaj mi, poniechaj tej podróży! Skalasz honor swój... Bądź zdrów, Ulisesie!
Nim kapitan podniósł głowę, już zastępcy w sali nie było.
Ferraguta objęło nagle zniechęcenie. Wydało mu się, że bez pomocy Toniego planu swego nie zdoła wykonać. Unosił on przecie z sobą część owej powagi władzy, jaką Ferragut wywierał na załogę. Jakże wytłumaczyć jego zniknięcie wprzeddzień równie niepowszedniej wyprawy?... W jaki sposób zmusić ich wszytkich do milczenia?