Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/181

Ta strona została przepisana.

Po wielokroć razy Ferragut, przechodząc po schodach, widywał, jak drzwi biura zamykały się poza grupami mężczyzn o germańskim wyglądzie: byli to podróżni, wsiadający w Neapolu na statki z pewnym skrywanym pośpiechem, lub mieszkańcy podmiejscy, przybywający do doktorki po rozkazy.
Doktorka zdawała się teraz coraz bardziej zajęta. Poglądała w roztargnieniu na Freyę i na marynarza, jakby nie dostrzegając ich zupełnie.
— Źle słychać w Rzymie, — odzywała się Freya do kochanka. — Ci przeklęci mandoliniści się nam wymykają.
Ulises, syt rozkoszy, zaczynał myśleć znów o spokojnem życiu rodzinnem. Starał się nieśmiało obliczyć czas, jaki spędził w słodkiej niewoli. Od jak dawna mieszkał razem z Freyą?
— Od dwóch tygodni, — odrzekła mu na to kochanka.
On jednak nalegał, sam wreszcie począł obliczać: oświadczyła wówczas, że zaledwie trzy tygodnie minęły, gdy „Mare Nostrum“ opuściło Neapol.
— Powinienbym wyjechać, — rzekł Ulises z wahaniem. — Czekają na mnie w Barcelonie; nie mam żadnych stamtąd wiadomości. Nie wiem, co się dzieje ze statkiem...
Pani Talberg była niby roztargniona, udawała, że nie dosłyszała jego nieśmiałych napomknień. Pewnego wieczoru wreszcie rzekła doń kategorycznie:
— Nadchodzi moment, gdy dotrzymać musisz słowa, musisz się dla mnie poświęcić. Następnie będziesz mógł wyjechać do Barcelony, ja zaś... ja zaś pojadę tam za tobą. Jeślibym nie mogła, jakoś się przecież jednak odnajdziemy: świat jest tak niewielki.
Czyż mogła wiedzieć coś więcej o swem przeznaczeniu? Poza ofiarę, jakiej żądała od Ferraguta, nie wybiegała nawet myślą...