Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/202

Ta strona została przepisana.

lu? Chłopak drżeć począł na wspomnienie zmieszczonych brwi i gniewliwych oczu kapitana Ferraguta.
Następnego dnia niepokój ten ustąpił, zmieniwszy się nagle w ufność. Przypomniał sobie, jak ojciec chwalił go za dzielna wiosłowano w porcie barcelońskim, jak niejednokrotnie dumny był z jegę siły i inteligencji. W pamięci stawały mu oczy bohatera, pełne dlań życzliwości, i jego słodki uśmiech.
Tak, on, Esteban, nie bał się szczerej rozmowy z kapitanem Ferragutem. Powie mu, że przyjechał do Neapolu, by go stamtąd zabrać, by go wydobyć z niebezpieczeństwa. Każdy mężczyzna takby zrobił, widząc, iż przyjacielowi jego coś grozi... Ojciec się, być może, rozgniewa, może go nawet uderzy; ale wreszcie ustąpi napewno.
Charakter ojca budził się znowu w synu i wpływał na powzięcie decyzji. Podróż miała być niedorzeczną, groźną może? A więc tembardziej należało ją przedsięwziąć. Był przecież mężczyzną i powinien nie wiedzieć nawet, co to trwoga.
Przez dwa tygodnie przygotowywał się do ucieczki. Nigdy dotąd jeszcze gdzieś dalej nie jeździł. Raz tylko pojechał z ojcem do Marsylji na krótko, w jakichś sprawach. Czyż więc teraz nie pora była, by mężczyzna, jak on znający z książek wszystkie narody świata, zaczął zwiedzać odlegle kraje?
O pieniądze się zbytnio nie troszczył. Dońa Cinta nie dopuszczała, by mu ich brakło, zresztą tak łatwo było przecież dobrać się do jej kluczyków. Do portu przybił właśnie i ruszać miał nazajutrz do Włoch pewien parowiec, stary coprawda i wlokący się żółwim chodem, ale przedstawiający tę stronę dodatnią, iż dowodził nim jeden z przyjaciół ojca.
Marynarz bez pasportu przyjął na pokład sy-