Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/211

Ta strona została przepisana.

rze z bocianich gniazd skrzętnie wzrokiem przeszukiwali morze, głośnem nawoływaniem informując kapitana, który stosownie do tego regulował ruchy statku. W trakcie owych ewolucyj ujrzano dokoła tragiczne szczątki.
Pasażerowie, stłoczeni u burt, pokładowych, spostrzegli wnet na falach puste pasy ratunkowe; łódkę, wywrócona, do góry dnem; coś nakształt strzępu tratwy, zbijanej z pośpiechem, której nie zdołano dokończyć.
Nagle z tysiąca ust zerwał się krzyk okropny, a potem zapadło grobowe milczenie... Na fali unosiło się ciało kobiece, wsparte plecami na grubej belce dębowej. Jedna z nóg obciągnięta była w szarą jedwabną pończochę. Głowa zwisała wdół, kąpiąc w wodzie jasne włosy, niby przy garść złocistych alg. Poprzez rozcięcie nocnej koszuli, lgnącej w wodzie do ciała, widać było młode, jędrne piersi. Śmierć musiała ją zaskoczyć w chwili właśnie, gdy usiłowała się ubrać; być może, iż pod wpływem przerażenia rzuciła się w morze. Twarz jej wykrzywiła się w straszliwym grymasie; jedna ze stron twarzy pokryta była ogromnym sińcem, może wskutek uderzenia o coś podczas upadku.
Ulises patrzył na morze z ponad ramion dwóch kobiet, które z rękami zaciśniętemi na burcie drżały na całem ciele. Nagle dojrzał owego trupa i sam on, marynarz nieustraszony, począł drżeć jak słaba kobieta. Oczy przesnuły mu się mgłą; nie był w stanie na to patrzeć! Znów więc się schronił do kabiny.
Śród szczątków tych krążył włoski torpedowiec, jakby szukając tropu zbiegłego zbrodniarza. Parowce przystanęły, by spuścić łodzie ratunkowe, któreby pozbierały żywych i umarłych.
Nowe krzyki wydarły Ferraguta z otchłani rozpaczy: musiało się tam dziać znowu coś niezwy-