Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/219

Ta strona została przepisana.

Ferragtowi zdało się nagle, ze to „Mare Nostrum“ przypłynęło tu po niego.
Ale razem objął go wstyd i wyrzuty sumienia: Toni znał jego tajemnicę: jedyny to był przecież człowiek, z którym mówił o dostarczaniu paliwa niemieckim statkom podwodnym.
— Mój nieszczęsny Esteban!... Mój syn!...
Kapitan rozplątywać chciał związek fatalny, zachodzący pomiędzy jego tajemniczą wyprawą a śmiercią syna.
Toni miał wszakże wiele taktu. Opłakiwał śmierć Estebana, ale ani słówkiem nie wspomniał o częściowej winie ojca.
— Ja również — rzekł — straciłem dzieci... i wiem, że nie zyskuje się nie na rozpaczaniu... Spokoju, Ulisesie!...
Nie potrącił ani nawet słowem o sprawy, jakie poprzedziły to tragiczne wydarzenie. Gdyby Farragut mniej dokładnie był znał swego zastępcę, mógłby był przypuszczać, że tamten już o wszystkiem zapomniał; w gestach jego, w spojrzeniu przebijało się jedno tylko: pragnienie, by kapitan jaknajrychlej wrócił do zdrowia...
Dzięki tej obecności dyskretnego kompana Ulises wkrótce odzyskał siły i w kilka dni potem mógł opuścić pokój, w którym się już na śmierć niemal gotował, — by udać się do Barcelony.
Ze drżeniem prawie wchodził do siebie. Słodka Cinta, którą aż dotychczas — podobny w tem nieco do ludzi Wschodu, nie uznających duszy w kobiecie — uważał za istotę nieco od siebie niższą, teraz przejmowała go prawie strachem. Co też powie na jego widok?
Ona wszakże nie powiedziała nic z tego, czego się był obawiał. Pozwoliła się pocałować; poczem, pochyliwszy nieco głowę, wybuchła rozpaczliwem łkaniem, jakby obecność męża rozbudziła w niej żywsze jeszcze, niż przedtem, wspomnienie syna, którego już nigdy nie zobaczy. Wkrótce jednak