Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/237

Ta strona została przepisana.

— Nie pójdę! — rzekł sobie naprzód w duchu.
Wiedział, co znaczyć mogą owe zaprosiny: oddawna miał w Barcelonie cały szereg znajomostek, do których trudno było mu się przyznać; znajomostki te bywały nawiązywane pomiędzy jedna a drugą podróżą, oparte jedynie na ciekawości włóczęgi, któremu się podoba każda nowość. Być może jedna właśnie z takich znajomych, spostrzegłszy go na Rambli, chciała się przypomnieć jego pamięci.
— Nie pójdę! — powtórzył znów z energją. — Po licha będę tracił czas, by ostatecznie ujrzeć znów jakiś sprzedajny uśmiech na zapomnianej może twarzy?
A mimo to myśl wracała uparcie do owego spotkania i choć powtarzał sobie z uporem: „No, na tę schadzkę nie pójdę napewno...“ — może właśnie dlatego, że sobie to powtarzał, zaczynał już się namyślać, że ostatecznie mógłby tam pójść.
Po śniadaniu istotnie postanowienie jakoś się zachwiało. Nie wiedział, co robić z czasem. Może się mylił doprawdy, może go zaciekawi ta przygoda? Wreszcie nic mu chyba nie stanie na przeszkodzie, by po kilku słowach na temat przeszłości wstać i wyjść... A tajemniczość podniecała jeszcze zaciekawienie.
O trzeciej więc wsiadł w tramwaj i pojechał do nowej dzielnicy na Tibidabo.
Kupcy barcelońscy wystawili tam sobie szereg gmachów o szczególnej pomysłowości. Każdy z fabrykantów czy handlowców chciał mieć własną posiadłość letnią — tradycyjnie zwaną „torre“ — gdzieby mógł spędzać niedzielę, stwierdzając tem samem, jak dobrze stoją jego sprawy. Były tam budowle gotyckie, arabskie, greckie, perskie. Architekci wynaleźli nawet styl kataloński, spleciony z łuków gotyckich, blanków niby fortecznych i hrabiowskich koron. Korony owe