Gdy „Tryton“ od czasu do czasu pojawiał się w Walencji, czynna zawsze dońa Cristina zmieniać musiała jadłospis domowy. Tryton jadał tylko ryby i nic prócz nich: będąc też z gruntu oszczędna, pani domu ze drżeniem w sercu myślała o niebywałych zaiste cenach, do jakich morszczyzna dochodzi w Walencji.
Obecność doktora burzyła również spokojne życie rodzinne. Od świtu, gdy mieszkańcy roskoszowali się jeszcze najsłodszym snem przy akompanjamencie ledwie dosłyszalnych pierwszych turkotów ulicznych i pierwszych podźwieków dzwonów, drzwi nagle poczvnały stukać hałaśliwie a stopnie schodów dudniły pod ciężkiemi krokami: to Tryton wychodził, nie mogąc usiedzieć w zamknięciu śród czterech ścian, skoro się tylko rozwidniło. Idąc za porannym ruchem ulicznym, dążył na rynek i tam stawał na długie chwile przed kwiaciarkami, których towar wabił przedewszystkiem klijentele kobiecą.
Oczy kobiet biegły ku niemu instyktownie i wpatrywały się weń z wyrazem zainteresowania i trwogi. Niektóre rumieniły się, odchodząc, wyobrażając sobie mimowoli, czem by mógł być uścisk tego brzydkiego a niepokojącego olbrzyma.
— Pchłę mógłby zgnieść na ramieniu! — mawiali marynarze z jego wioski, chcąc dać pojęcie o prężności jego mięśni.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/24
Ta strona została przepisana.
MATER AMPHITRITE