Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/240

Ta strona została przepisana.

o poręcz dębowego fotela, odbiła się odeń, i zwaliła na poduszki kanapy.
Nastąpiła długa chwila milczenia, przerywanego jedynie bolesną skargą. Freya z zamkniętemi oczyma jęczała, leżąc wciąż nieruchomo.
Marynarz — w gniewie brzydki tragicznie — trwał również nieruchomo; tylko dziko poglądał na leżącą. Po tem brutalnem uderzeniu miał wrażenie, jakby teraz lżej mu było oddychać. Ale jednocześnie wstyd go ogarniał: „Coś ty zrobił, nędzniku!“... Po raz pierwszy w życiu uderzył był kobietę.
Poczuwszy ból w prawej ręce, poniósł ją do oczu. Jeden z palców krwawił. Musiał się był skaleczyć o kolczyk Frei. Wyssał krew, idącą z palca, i spojrzał na leżącą mu u stóp kobietę: z uczuciem nienawiści splatały się teraz wyrzuty sumienia.
Zwolna wzrok jego oswajał się z półmrokiem, zalegającym pokój: poszczególne przedmioty widział coraz dokładniej.
Wyraz twarzy Frei zdradzał cierpienie. Zdawało się, jakgdyby postarzała nagle o lat dwadzieścia. Pod wpływem bólu znikła gdzieś świeżość cery i jej cudowna młodość. Napół otwarte oczy obrzeżone były teraz całą siecią zmarszczek, linja nosa zaostrzyła się jak u konających. Od skroni wiły się czarne niteczki aż na atlas poduszki. To krew spływała na kwiaty heraldyczne haftów i pił ją chciwie wyschły atlas.
Ferragut czuł, jak coraz bardziej ogarnia go wstyd. Stąpnął poprzez leżącą i zwrócił się ku drzwiom. Po cóż tu miałby siedzieć dłużej!... Teraz wszystko, coby sobie tu mogli powiedzieć, nie miałoby najmniejszego znaczenia.
— Nie odchodź, Ulisesie! — szepnął ścicha zbolały głos. — Posłuchaj mnie!... Tu idzie o twoje życie.