Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/243

Ta strona została przepisana.

— To kłamstwo! — rzucił przygłuszonym głosem. — Wszystko to jest kłamstwem!
— Nie, Ulisesie: słuchaj mnie. Nie wiesz nawet, jak bardzo mnie obchodzisz. Jesteś jedynym, kogom kochała... Nie uśmiechaj się tak: boli mnie twa niewiara... Wiem również, co to są wyrzuty sumienia: tyłem ci zrobiła złego!... Nienawidzę mężczyzn prócz ciebie jednego... Tobie jednemu życzę szczęścia; wszystkie me marzenia na przyszłość na tobie jednym się skupiły... I przypuszczasz, że mogę patrzeć obojętnie na niebezpieczeństwo, jakie ci grozi!... Nie, ja nie kłamię. Wszystko, com ci dziś powiedziała, jest prawdą: nigdy bym już nie była w stanie skłamać przed tobą. Bij mnie, jeszcze mnie bij, ale, zaklinam cię, posłuchaj mojej rady.
Marynarz w dalszym ciągu zachowywał się obojętnie i wzgardliwie. Ręce mu drżały z niecierpliwości. Powinien był stąd odejść; nie chciał już więcej słyszeć o niczem... Więc po to go tu sprowadziła, by mówić mu o urojonych niebezpieczeństwach!...
— Coś ty uczynił, Ulisesie! — zawołała Freya z rozpaczą. — Coś ty uczynił!
Była jak najdokładniej poinformowana o tem, co zaszło w Marsylji; wiedziała o wszystkiem, jak zresztą wiedzieli to niezliczeni agenci, pracujący dla tem większej chwały Niemiec. Von Kramer, osadzony w więzieniu, dał znać, kto go zadenuncjował. Freya żałowała niezmiernie tej brutalnej szczerości kapitana.
— Rozumiem, że go nienawidzisz; nie możesz zapomnieć o storpedowaniu „Californian‘a“... Ale mogłeś był kazać aresztować von Kramera, nie wystawiając przy tem na sztych swej osoby... Postąpiłeś jak szaleniec, jak śródziemnomorzec: pod wpływem gwałtowności charakteru nie pomyślałeś o jutrze.