Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/250

Ta strona została przepisana.

— Przez nich też — ciągnęła Freya — dowiedziałam się o twem przybyciu. Szpiegują cię, czekając na moment pomyślny. Któż wie, czy tu nie przyszli za tobą?... Uciekaj, Ulisesie; życiu twemu grozi naprawdę poważne niebezpieczeństwo.
Kapitan znów wzgardliwie wzruszył ramionami.
— Uciekaj, powtarzam ci raz jeszcze! A jeśli możesz, jeśli budzę w tobie choć trochę współczucia, jeśli nie jestem ci najzupełniej obojętna... to zabierz mnie z sobą!
Ferragut zrozumiał, że całym tym długim wstępem do tego właśnie zmierzała. Prośba ta zdumiała go i oburzyła... Uciekać wraz z nią; po tej krzywdzie niezmiernej, jaką mu wyrządziła! Propozycja ta wydala mu się tak niedorzeczną, że się aż uśmiechnął z goryczą.
— Zabierz mnie z sobą! — powtórzyła. — Jeśli nie wyrwiesz mnie z tego środowiska, doprawdy sama się nie będę umiała wydostać... Biedna jestem. W ostatnich latach żyję na koszt doktorki. Zapracować na siebie nie umiem, a przyzwyczajona jestem do zbytku. Nędzy boję się bardziej niż śmierci nawet. Bylebyś mi dał utrzymanie: skoro będę wraz z tobą, poprzestanę naprawdę na małem; służącą ci będę. Na statku musicie przecież potrzebować kobiety, gospodyni... Życie mi obrzydło, sama jestem.
W uśmiechu kapitana wymalowała się okrutna, bezlitosna ironja.
— Rozumiem. O, wiem dobrze, co znaczy twój uśmiech; pojmuję, co chcesz powiedzieć; mogę się przecież sprzedać. Przypuszczasz niewątpliwie, że tem byłam dawniej, przed laty. Nie... nie! mylisz się, nie mogłabym tego robić. Trzeba mieć potemu pewne usposobienie specjalne, pewien talent udawania tego, czego się najzupełniej nie czuje. Chciałam się sprzedawać, alem nie umiała. Gdy dany mężczyzna jest mi obojętny, gotowam mu życie