Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/259

Ta strona została przepisana.

Freya, zachwiawszy się pod brutalnym ciosom, raz jeszcze usiłowała się doń przybliżyć, objąć go ramionami, raz jeszcze pocałować.
— Ukochany mój!... mój umiłowany!
Nie zdołała jednak. Bezlitosna dłoń odepchnęła ją znowu tak gwałtownie tym razem, że zwaliła się głową na poduszki kanapy.
Ręka ta wstrząsnęła następnie drzwiami z taką siłą, że zasuwka wyskoczyła ze skobla i oba skrzydła drzwi otwarły się razem.
Upierając się w swem pożądaniu, kobieta porwała się w tej-że chwili, nie troszcząc się, zapominając o bólu; ale mimo całego pośpiechu zdołała ledwie dojrzeć uciekającego Ulisesa.
— Ulisesie!... Ulisesie!...
Ulises był już na ulicy...

Na dworze przyszły mu na pamięć niebezpieczeństwa, o jakich opowiadała mu Freya. Dziko rozejrzał się na strony... Nie było nikogo!... A przecież pragnął był właśnie spotkać kogoś z owych tajemniczych wrogów, choćby po to, by móc wyładować złość na samego siebie. Wstyd mu było i wściekły był na się za tę słabość przemijającą: czyż nie gotów był niemal dać się ujarzmić jak wprzódy!
W ciągu dni następnych myślał niejednokrotnie o tej bandzie zbirów, operujących tu pod dowództwem doktorki. Spotykając na mieście przechodniów o niemieckim wyglądzie, przyglądał się im w sposób wyzywający. Czy nie który z pośród nich podjął się był go zabić! Odchodził potem w swoją stronę, żałując, że zachowywał się tak prowokująco: był pewien, że miał jedynie do czynienia z kupcami lub urzędnikami bankowymi.
Wkońcu zaczął się kapitan Ferragut natrząsać z zaleceń Frei;