Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/262

Ta strona została przepisana.

Cały dzień myślał nad tem, czego się dowiedział. Głuchy gniew się w nim kotłował. Aż tu ośmielono się nań natrzeć! Te trzy strzały rewolwerowe dla niego były przeznaczone, nie ulegało to najmniejszej wątpliwości, on zaś był przecie Hiszpanem: tu więc nawet, w jego własnym kraju, owi „Szwabi“ ośmielali się nań napadać! Co za zuchwalstwo!
Co chwilę sięgał ręką do kieszeni i gładził pieszczotliwie jakiś ciemny przedmiot metalowy. Czekał, aż zapadne wieczór, by wykonać plan, jaki mu się wbił naksztalt bolesnego gwoździa pomiędzy dwa łuki nasępionych brwi. Nie uspokoi się dopóty, dopóki nie zrobi, co postanowił.
Znał ów bar portowy, o jakim wspominała Freya. Zresztą ludzie z załogi dostarczyli mu dodatkowych informacyj. W szynku tym zbierali się po większej części niezamożni Niemcy, nie skąpiący sobie tam jadła ani napoi. Ktoś widać za nich płacił: niekiedy zapraszali nawet patronów łodzi rybackich i włóczęgów portowych. Gramofon wygrywał nieustannie wrzeskliwe hymny, a klijentela wtórowała im jak opętana. Gdy, z pola walki nadchodziły wiadomości pomyślne dla państw centralnych, pito obficiej jeszcze niż zazwyczaj, jeszcze wrzaskliwiej śpiewając przy wtórze muzykalnego pudła. Na ścianach wisiały portrety Wilhelma II i niektórych jego generałów. Właściciela baru, Niemca o potężnych lędźwiach, o kwadratowym łbie, o twardych włosach, zaczesanych na jeża, o zadartym w górę wąsie, przezywano ogólnie Hindenburgiem.
Marynarz uśmiechał się na myśl, że mógłby Hindenburga zwalić pod ladę. Chciał zobaczyć ów] zakład, gdzie po tylekroć razy powtarzano owo imię.
Gdy wieczór zapadł, jakaś nieprzeparta siła pociągnęła go do baru. Wszelką przezorność odtrącił daleko od siebie....