Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/266

Ta strona została przepisana.

ukoronowaniem śmiałości, gdyby nasunął teraz wrogom swym (jeśli śledzili go istotnie) sposobność do napaści na odludnych nabrzeżach. Szatan pychu szeptał mu pocichu na ucho: „Przekonają się wreszcie, że się ich nie boisz!“
Śmiało więc skręcił ku nabrzeżu, przechodząc poprzez tory kolejowe, ciągnąc wzdłuż murów wielkich doków, zapuszczając się między stosy towarów. Początkowo napotykał drobne grupy ludzi, idących ku miastu; dalej pary jakieś; następnie poszczególne indywidua; wreszcie znalazł się na zupełnem odludziu.
Od latarni ulicznych padały na ziemię krwawe światła. W mroku majaczyły sylwety łodzi, stosy towarów, zwały węgla. W czarnej wodzie odbicia latarni sygnałowych rozwłóczyły się w długie czerwone lub zielone pasma. Przy światłach reflektorów elektrycznych transatlantyk jakiś kończył ładunek: ten ruch w pośród ciemnej nocy wydawał się jakby wenecką uroczystością weselną.
Gdzieś zrzadka od czasu do czasu człowiek pojawiał się w świetle ulicznej latarni, błyskała karabinowa lufa. Opodal niego rysowały się cienie pośród stosów towarów. Byli to karabinjerzy i dozorcy portowi.
I znów kapitan odniósł wrażenie, jakgdyby go tropiono... Przystanął i wsparł się plecami o stos skrzynek: paru ludzi szło ku niemu, mijając szybko skrajem krąg jasności lampy łukowej, jakgdyby nie chcąc się pokazywać w świetle.
Ulises żadnego z nich nie poznał, nie wątpił jednak, że byli to jego nieprzyjaciele z baru.
„Mare Nostrum“ było jeszcze daleko; na nabrzeżu pustka była zupełna: „Głupstwom zrobił!“ — pomyślał sobie Ferragut.
I zaczynał już żałować zuchwalstwa; ale nie czas już się było cofać. A przytem gdyby nieprzyjaciele spostrzegli, że się waha, rzuciliby się nań niezwłocznie. Ilu też ich być mogło?... To go obchodziło przedewszystkiem.