Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/27

Ta strona została przepisana.

du. Był to przylądek, kończący się Mongîem, najdalej wysuniętym punktem półwyspu — wielki przylądek Ferrarius starożytnych geografów — zamykający od południa zatokę walencką.
Wyglądał on naksztalt dłoni: góry na nim przypominały przeguby między kłykciami. Palce wbijały się w morze, tworząc cyple San Antonio, San Martin, Nao i Almoraina. (Wielkiego palca brakło). U jednej z zatok, jakie się między niemi tworzyły, leżały strony ojczyste Trytona; dom Ferragutów, niegdyś łowców maurytańskich korsarzy, potem przemytników, gdy się nastręczała sposobność, — stał tam jeszcze.
Tamto Tryton pragnął żyć i umrzeć; nie pożądał już widoku coraz-to nowych lądów; przeciwnie rozbudziło w nim nareszcie owo zamiłowanie do życia osiadłego, jakie chwyta nagle włóczęgów morskich i przykuwa ich do skały nadbrzeżnej, jak mięczaki i morskie porosty.
Przechadzki po porcie szybko nużyły Trytona. Morze w Walencji w jego oczach nie było morzem prawdziwem. Wody rzeczne, wody z kanałów irygacyjnych nadawały mu kolor mętny. Gdy w górach Aragonji padały deszcze, zatokę zdawała się zalewać jakaś ciecz ziemista; fale stawały się rude, a piany żółkły. Doktór też utrzymywał, że ryby z zatoki miały nieznośny posmak błocka. Przytem nie mógł się codziennie roskoszować pływaniem po morzu. Gdy się zaczął rozbierać na plaży pewnego zimowego ranka, ludzie zbiegli się ze wszystkich stron: zamiar ów wydał się im czemś niezwyklem.
— Jadę sobie! — oświadczał wreszcie państwu notarjuszostwu. — Nie pojmuję, jak wy tu możecie wytrzymać.
Podczas jednego z takich odjazdów Tryton ubrdał sobie, by zabrać z sobą Ulisesa. Był to początek lata; chłopak miał przed sobą trzy miesiące wakacyj, a notarjusz, nie mogąc się zbytnio oddalać od miasta, zamierzał spędzić lato wraz