Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/280

Ta strona została przepisana.

Chciał jej pomóc, by wstała, chciał ją oderwać od zamka, do którego przywarła ustami. Freya jednak odtrąciła bez wysiłku muskularnego marynarza.
Toniemu brakło sil i odwagi. Strach go ogarniał na widok, jak była piękna... „A, nie! Niechże kto inny ją stąd usuwa!“
— Ulisesie, wyrzucają mnie! — krzyknęła Freya. — I ty na to pozwalasz, kochanie moje!... Ty, coś mnie tak przecie miłował!
Zamilkła na kilka chwil po tym rozpaczliwym wykrzyku. Drzwi jednak uparcie były zamknięte.
— Żegnaj! — ciągnęła niskim, zgłuszonym przez łkanie głosem. — Nie zobaczysz mnie już nigdy więcej... Śmierć mnie czeka: serce mi to mówi... I to przez ciebie umrę!... Może zapłaczesz kiedyś na myśl, że mogłeś mnie był ocalić...
Ktoś trzeci się wdał teraz i usiłował wyrwać Freyę z jej upartego bezwładu. Był to Caragol, ubłagany spojrzeniami młodszego oficera.
Pomógł jej powstać, ona zaś już go nie odtrącała, jak wprzódy Toniego. Przygnębiona, zalana łzami, ustępowała teraz pod namowami kucharza.
— Chodźmy stąd, dobra pani! — powtarzał. — Trzeba zapanować nad sobą; niechajże pani już nie płacze... O wszystkiem się zapomina na tym padole łez...
Ujął obie dłonie Frei w potężną łapę, drugą zaś objął ją wpół i począł zwolna pociągać ją ku wyjściu.
— Winniśmy wierzyć w Boga, — ciągnął. — Poco przychodzić tu do kapitana, który przecież żonę ślubną ma tam, w swej ojczyźnie... Tylu jest innych mężczyzn, wolnych, z którymi może pani przestawać, nie popełniając grzechu śmiertelnego.
Freya go jednak nie słuchała. Od drzwi raz jeszcze odwróciła głowę i po raz ostatni usiłowała podbiec ku drzwiom zamkniętym.