Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/281

Ta strona została przepisana.

— Ulisesie! Ulisesie mój! — zawołała.
— W Boga trzeba wierzyć, proszę pani! — powtarzał, napierając na nią potężnym brzuchem i kudłatą piersią.
Litość podsunęła mu pewien projekt: toć miał lek niezawodny na boleść owej pięknej kobiety, tem piękniejszej jeszcze w chwili rozpaczy.
— Chodźmy, proszę pani... Proszę mi zaufać jak ojcu.
Z pokładu zaprowadził ją do swych dziedzin. Freya siadła w kuchni, nie wiedząc nawet, gdzie jest. Poprzez łzy widziała, jak ów otyły starzec kręcił się to tu, to tam, wyjmował jakieś butelki, dobierał napoje, wreszcie łyżeczką począł mieszać w szklance.
— Niech się pani napije... Niema strapienia, któreby się oparło temu medykamentowi.
Kucharz podał jej szklankę i, przygnębiona, nie zdając sobie sprawy, poczęła pić długo, powolnemi łykami; mocny napój wywołał jej skrzywienie na usta. Łzy, płynące jej jeszcze z oczu, mieszały się z kordjałem na wargach. Poczuła wreszcie ciepło, w całem ciele i przestała płakać, na policzki wystąpiły jej znowu rumieńce.
Caragol, rad, że mu się powiodło, gadał teraz i dawał znaki Toniemu, by się usunął. Ów zaś, niecierpliwiąc się i pragnąc, by ów natrętny gość poszedł sobie raz wreszcie, chodził tam i z powrotem, chmurny, przed drzwiami kuchni.
— Nie płacz, córko... Chryste z Grao! Płakać, taka piękna pani, co kochanków tuzinami miećby mogła! Niechże mi pani uwierzy i niech pani sobie innego poszuka: na świecie pełno jest mężczyzn, nic nie mających do roboty... A jeśliby pani miała kiedyś jakieś strapienie, to niech pani sobie przyrządzi ten medykament... Dam pani zaraz receptę...
I już miał wypisać na kawałku papieru dozy rumu i cukru, gdy Freya, nagle przyszedłszy do siebie, wstała i rozglądać się poczęła dokoła ze ździ-