wodną, mogła była dać znać o obecności jego statku na wodach śródziemnomorskich.
— Ach, ty k....! Jeśli cię jeszcze raz spotkam!
Znów więc musiał się w Marsylji zatrzymać na kilka tygodni celem naprawienia uszkodzeń.
Toni, zmuszony jak i on do bezczynności, częstokroć towarzyszył mu podczas przechadzek. Siadywali wówczas chętnie na tarasie jednej z kawiarni na Cannebiere, przypatrując się różnojęzycznemu tłumowi, krążącemu przed nimi.
— Patrzaj, ktoś z naszych stron, — rzekł pewnego razu kapitan.
I wskazał na trzech wilków morskich, zagubionych w tym potoku ludzkim, ocierającym się prawie o stoliki kawiarni.
Poznał ich po czapkach atłasowych z daszkami, po bluzach błękitnych, po owej dostojnej zażywności, cechującej marynarzy śródziemnomorskich, jacy już osiągnęli pewną zamożność. Byli to niewątpliwie patronowie łodzi rybackich.
W tejże chwili zapewne pod wpływem tajemniczej telepatji trzej ludzie spojrzeli ku nim i z uwagą przyjrzeli się kapitanowi. „On?... Czy nie on?“ Jakby się naradzali przez moment; poczem oddalili się z widocznem wahaniem. Po wielekroć razy jeszcze odwracali głowy, by jeszcze dokładniej przyjrzeć się Ferragutowi. Następnie, po kilku chwilach jeden z nich, najstarszy, zawrócił i nieśmiało podszedł do stolika.
— Czy pan... przepraszam bardzo... czy pan jest kapitan Ferragut?
Pytanie zostało zadane w narzeczu walenckiem; jednocześnie pytający sięgnął ręką, chcąc zdjąć czapkę. Ulises wstrzymał go gestem i zaprosił, by usiadł.
— Jestem kapitan Ferragut. Czego pan sobie życzy?
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/286
Ta strona została przepisana.