Przybysz jednak wzdragał się usiąść. Chciał tylko dwa słowa zamienić z nim na osobności, w tajemnicy... Gdy przecież kapitan przedstawił swego zastępcę jako człowieka godnego zaufania, Walencczyk usiadł. Dwaj jego towarzysze, zawróciwszy pod prąd ludzkiego potoku, podeszli i stanęli u skraju chodnika, tyłem zwróciwszy się do kawiarni.
Ferragut się nie mylił: przybyły był istotnie patronem barki rybackiej.
— Czasy nie są złe, — mówił marynarz. — Zarabia się obecnie tyle, ile się nigdy dotąd nie zarabiało. Z Walencji jestem... Przybyliśmy tu we trzy barki stamtąd z winem i z ryżem. Drogę mieliśmy dobrą, ale żeglować trzeba tuż przy brzegu, opisując krzywizny zatok, nie skracając drogi po cięciwie luku od przylądka do przylądka; strach się natknąć na statki podwodne... Spotkałem raz pewien taki statek... Nie, to nie było ani za tej, ani za poprzedniej podróży... Spotkałem go na parę dni przed Bożem Narodzeniem... Zimą się bo ryby łowi... Byliśmy wówczas w pobliżu wysp Columbretas, gdy nagle pojawił się przed nami, jakby z pod morza wyrosły, statek podwodny. Niemcy nie zrobili nam nic złego; tylko zmusili nas do odstąpienia im pewnej części połowu po cenie, jaką sami ustalili. Następnie kazali mi przejść do nich na pokład, gdzie chciał się ze mną rozmówić ich komendant. Był to młody człowiek, mówiący taką hiszpańszczyzną, jaką słyszałem tam, na drugiej półkuli, w Amerykach, gdym, jako malec, żeglował na brygu.
Umilkł nagle, zażenowawszy się, jakgdyby wahając się, czy ma ciągnąć dalej.
— I cóż powiedział Niemiec? — zapytał Ferragut, chcąc go zachęcić do mówienia.
— Dowiedziawszy się, żem z Walencji, zapytał, czym pana nie znał. Dopytywał się też o pański
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/287
Ta strona została przepisana.