Pewnego dżdżystego wieczora Ulises, wróciwszy na pokład, posłał po Toniego.
W mrocznym porcie wojennym spienione fale, krótkie a mocno, tłukły się, jak stada baranów. Pancerniki gotowały się do stawienia czoła niepogodzie; z rozpalonych kotłów trzema kominami waliły w niebo dymy.
„Mare Nostrum“, stojące na kotwicy w porcie handlowym, tańczyło niespokojnie na falach, żałośliwie jęcząc naprężonemi linami. Wszystkie statki sąsiednie rzucały się również, jakgdyby były na pełnem morzu.
Toni wszedł do salonu i z wyrazu twarzy Ferraguta domyślił się, że wnet dowie się całej prawdy.
Unikając wzroku swego zastępcy, Ulises lakonicznie rzecz wyjaśnił:
— Sprzedałem statek Francuzom: świetna tranzakcja i łatwo poszła... Dano mi bez targu ilem zażądał: po tysiąc pięćset franków za tonnę, czyli razem cztery i pół miljona za statek.
I, pomyślawszy, że od początku wojny zarobił już około dwóch i pół miljonów, dodał:
— Mam teraz wbród pieniędzy! Rzekł to ze smutkiem w głosie, żałując owych czasów, gdy robił drobne jedynie obroty, ale gdy żył jeszcze jego syn. Cóż mu dziś z owych bogactw olbrzymich?... Żona będzie mogła obecnie rzucać pieniędzmi na dobroczynność; będzie mogła wyposażyć siostrzenice swe jak księżniczki... i nic ponadto! Ani ona, ani on nie będą w stanie wskrzesić przeszłości, choćby na jedną chwilę.
Chcąc samemu sobie oszczędzić wzruszeń ani nie narażać na nie Toniego, kapitan nasrożył się, jakby miał rozkazywać.
— Jutro zrana — rzekł — Francuzi obejmą statek w posiadanie. Możesz jechać, gdy tylko zechcesz, najlepiej jednak będzie, jeśli pojedziesz jak najrychlej...
I począł mu wskazywać na mapie, którędy ma jechać.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/291
Ta strona została przepisana.