— Nie; masz rodzinę, której jesteś potrzebny. Nie należysz do żadnego z państw walczących i na nikim pomsty nie szukasz... Z całej załogi naszej ja tylko zostaję na pokładzie. Wy wszyscy jedziecie. Ja mam pewne racje, dla których chcę życie narażać; ale nie mogę brać na siebie odpowiedzialności za wciąganie was do tej gry ostatniej.
Toni zrozumiał, że nie sposób już było dłużej nalegać. W oczach stanęły mu łzy... Więc istotnie już za parę godzin rozstać się mają na zawsze!... I już nigdy nie ujrzy ani Ulisesa ani jego statku, z którym przecież i gdzie przecież spędził najmilsze chwile w życiu? Ulises, nie chcąc dopuścić do roztkliwień, pragnął zakończyć jaknajprędzej rozmowę.
— Jutro wczesnom ranem — rzekł — zwołasz wszystkich ludzi z załogi. Dla każdego z nich miej gotowy rachunek. Jako gratyfikację każdy otrzymać ma należność za rok zgóry. Chcę, by nie wspominali źle o kapitanie Ferragucie.
Zastępca, rządząc się właściwem mu uczuciem surowej oszczędności, jak zawsze zresztą, gdy chodziło o sprawy statku, chciał zaprotestować przeciw tej hojności; ale kapitan uciął krótko.
— Mam wbród pieniędzy! — powtórzył znów niemal ze skargą w głosie. — Więcej mam, niż potrzeba... Mogę robić głupstwa, jeśli mi się tak podoba.
Wreszcie po raz pierwszy od początku rozmowy spojrzał na Toniego.
— Co do ciebie zaś, — ciągnął — myślałem, cobyś powinien zrobić... Weź to.
Podał mu zapieczętowaną kopertę; młodszy oficer machinalnie chciał ją odpieczętować.
— Nie, teraz jej nie otwieraj. Gdy już będziesz w Hiszpanji, zapoznasz się z jej zawartością. Mieści ona w sobie całą przyszłość twych bliskich.
Toni ze zdumieniem przypatrywać się począł leciutkiemu zwitkowi papieru, trzymanemu w ręku.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/293
Ta strona została przepisana.