Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/295

Ta strona została przepisana.

— Nie mogę tego przyjąć! — rzekł, podając czek Ferragutowi. — To byłoby z twojej strony szaleństwem!...
Z przestrachem niemal odczytał kwotę, wypisaną na przekazie bankowym cyframi naprzód, potem słownie: dwieście pięćdziesiąt tysięcy peset!... Pięćdziesiąt tysięcy duros!
— To nie może być dla mnie! — rzekł wreszcie. — Ja na to nie zasłużyłem!... Cóźbym robił z tylu pieniędzmi?
Kapitan udał, że go nieposłuszeństwo rozgniewało.
— Schowaj ten papier, głupcze!... Wiedziałem doskonale, że będziesz robił ceremonje!... To dla dzieci twoich i żebyś sam mógł wypocząć! Dość tego, bo się pogniewam.
Poczem, pragnąc ostatecznie rozproszyć skrupuły Toniego, zmienił ton i dodał ze smutkiem w głosie:
— Nie mam spadkobierców, mój drogi. Nie wiem, co robić z tem niepotrzebnem bogactwem.
I raz jeszcze powtórzył skargę na swój los.
— Mam wbród pieniędzy!...
Gdy nazajutrz Toni w swej kajucie wypłacał należności majtkom, zdumionym hojnością gratyfikacyj, wuj Caragol wszedł do salonu okrętowego, pragnąc rozmówić się z Ferragutem.
Zdjął swój nieodstępny kapelusz palmowy z nagiej czaszki i wpatrzył się zaczerwienionemi oczyma w kapitana, który, odpowiedziawszy mu skinieniem głowy na ukłon, pisał w dalszym ciągu.
— Co znaczy ten rozkaz, bym za parę godzin opuścił statek?
Przypuszczał. że Toni chce sobie zeń zażartować. Młodszy oficer był dzielnym człowiekiem, ale niedowiarkiem, lubiącym natrząsać się z pobożności Caragola.
Ferragut odłożył pióro i zwrócił się do kucharza. I jemu również jak Toniemu chciał był zapewnić przyszłość.