Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/296

Ta strona została przepisana.

— Wuju Caragolu, starzejemy się powoli i powinniśmy pomyśleć o wypoczynku... Dam wam pewien papier; schowacie go, jakby to był obrazek święty; a gdy się z nim zgłosicie do jednego z banków w Walencji, wypłacą wam tam dziesięć tysięcy duros. Wiecie, co to jest dziesięć tysięcy duros?
I, starając się stanąć na poziomie umysłowym tego naiwnego starca, zaczął mu kreślić plany przyszłego życia. Z kwotą ową w ręku mógłby założyć jakiś skromny interesik w porcie walenckim; otworzyć restaurację, jakaby wnet zasłynęła na całe miasto dzięki wybornym daniom z ryżu. Bratańcy jego — rybacy — przyjęliby go po królewsku. Mógłby też zostać współwłaścicielem paru łodzi rybackich. Czeka go tam niewątpliwie spokojna, czcigodna starość: zazdrościć mu jej będą dawni kompanowie! Będzie wstawał o dziesiątej zrana, będzie sobie chodził do kawiarni, będzie brał udział wraz z zamożniejszymi parafjanami w uroczystościach religijnych w Grao i w Cabańalu, w procesjach stawać będzie na miejscu honorowem...
Nigdy dotąd nie zdarzyło się, by temu, co mówił Ferragut, wuj Caragol nie potakiwał z całym szacunkiem: „Tak jest, panie kapitanie!“ Tym razem jednak po raz pierwszy w życiu słów Ferraguta nie potwierdził nawet skinieniem głowy, ani mu się twarz nie rozpromieniła w szerokim uśmiechu. Blady był i chmurny. Pokręcił energicznie okrągłą głową i rzekł krótko.
— Nie, panie kapitanie!
Poczem widząc zdziwienie w oczach Ułisesa, uważał za stosowne dodać jeszcze:
— Cóżbym ja robił na lądzie? Nikt mnie tam nie wygląda. Niema ani spraw, ani rodziny, coby, mnie mogły obchodzić.
Ferragutowi zabrzmiało to jakby echem jego własnych myśli. I on też nie miał co robić na lądzie.