Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/297

Ta strona została przepisana.

— Kpię sobie z mych bratańców, — ciągnął wuj Caragol. — Nie mam ochoty ich wzbogacać. Wole zostać tu, gdzie jestem biedny ale szczęśliwy. Niech sobie inni idą! Niech sobie idzie Toni! Ale ja zostaję... muszę zostać! Gdy kapitan sobie stąd pójdzie, to wtedy pójdzie sobie stąd wuj Caragol.
Ulises mówić począł o istotnych niebezpieczeństwach. na jakie narażać się będzie „Marę Nostrum“. Trzeba będzie może walczyć... Statek może zostać storpedowany.
Ale starzec z pogardą słuchał o owych niebezpieczeństwach. Pewien był, że ze wszystkich przygód „Mare Nostrum“ wyjdzie bez szwanku. Czyż bo Chrystus z Grao nie miał go w swej opiece?
Ferragut, uśmiechnąwszy się, użył wreszcie ostatniego argumentu. Cała załoga składać się będzie z Francuzów! jakżeż się kucharz z nimi będzie porozumiewał? Nie znał przecie ich języka.
— Znam go gruntownie! — odrzekł stary z godnością.
We wszystkich portach świata rozumiano go wybornie. Mówił bowiem, jeśli chodzi o ścisłość, nie samemi tylko słowami, lecz oczyma, rękoma, całą wyrazistością gestów temperamentowego południowca.
Ferragut wreszcie ustąpił. Starzec ten był bowiem dlań wspomnieniem z przeszłości. Miło mu będzie czasem zajrzeć do kuchni i pogawędzić z nim o owych dawnych czasach, gdy się ujrzeli po raz pierwszy.
Caragol wyszedł, rad, że mu się powiodło.
— A co do owych Francuzów, — rzekł jeszcze na odchodnem. — już ja ich biorę na siebie. To muszą być dzielni ludzie... Zobaczymy, co powiedzą o moich potrawach z ryżu.
W ciągu tygodnia zmieniła się załoga okrętu. Dawni majtkowie „Mare Nostrum“ porozjeżdżali się grupami. Toni wyjechał jeden z ostatnich, ale