Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/299

Ta strona została przepisana.

ści napoi, jakie Caragol przy ufnej a nieskąpej gospodarce Ferraguta nagromadził był za poprzednich wypraw.

Parowiec przepłynął był z portu handlowego do wojennego. Tam robotnicy z arsenału poczęli ustawiać na tylnym pomoście działo szybkostrzelne, a jednocześnie elektrotechnicy montowali aparat telegrafu bez drutu. Nikomu z obcych poza załogą „Mare Nostrum“ nie wolno było znajdować się na pokładzie.
Rankiem pewnego dnia kapitan pisał coś u siebie w kajucie, gdy wszedł Caragol. Wracał właśnie z targu, gdzie uskuteczniał jakieś zakupy. Przechodząc ulicą Sjamską, jedną z najruchliwszych w Breście. tam, gdzie były wszystkie kawiarnie, teatry i kinematografy, spotkał był kogoś.
— Spotkałem kogoś! — powtórzył z tajemniczym uśmiechem. — Niech pan zgadnie kogo, panie kapitanie.
Ferragut wzruszył ramionami. Widząc, że kapitan obojętnie przyjmuje tę wiadomość, stary nie robił dłużej tajemnicy.
— Tę panią! — rzucił. — Ową śliczną pachnącą panią, co przychodziła do pana!... Tę z Neapolu... Z Marsylji...
Kapitan pobladł ze zdziwienia naprzód a potem z wściekłości. Freya tu, w Breście!... Więc aż tu rozsnuwała swe pajęczyny szpiegowskie?
Caragol tymczasem opowiadał w dalszym ciągu. Wracał właśnie na statek, gdy się spotkali, poznała go sama i pozdrowiła uprzejmie.
— Kazała się panu kłaniać, panie kapitanie. Wie, że nikomu obcemu nie wolno wejść na statek. Powiedziała też, że usiłowała pana zobaczyć.
Poszukał czegoś w kieszeniach i wydobył zmięty kawałek papieru; kartę, oddarta od jakiegoś starego listu.