statku, co się gdzieś rozbił daleko. Zdaniem kobiet musiał to być topielec...
Aż nagle ktoś napół pytał:
— A może to doktór?...
Następowało długie, niepokojące milczenie... Aż oto kawał drzewa przybierał kształt głowy, trup poczynał się poruszać. Wielu dostrzegało już zapienienie się fal dokoła popiersia, tnącego wody jak dziób statku; miarowy ruch potężnego ramienia... Tak, tak, to był doktór! Podawano sobie wzajem odwieczne lunety, przez które widać było brodę, nurzającą się w wodzie, i twarz, marszczącą się w wysiłku.
Wreszcie, doktór dobijał do brzegu i wychodził z wody, nagi i przeczyście bezwstydny, jak bóg...
Nie było cypla, któregoby nie zechciał, jak delfin, opłynąć dokoła. Zdawało się, iż wyczuwał potrzebę przemierzenia zasięgiem ramion wszystkich zatok i przystani, jak właściciel, sprawdzający pomiary swej posiadłości. Był to człowiek-statek. Ciął sobą piany skłębione dokoła skał podwodnych i wody śpiące, gdzie snują się zwolna śród gwiazd morskich ryby o błyskach perłowej macicy.
By wypocząć, siadał na czarnych złomach skalnych, pokrytych płaszczami wodnych porostów, na skałach, wynurzających się z wód lub kryjących się pod wodą zależnie od igry fal; na skałach, co cierpliwie wyczekują nocy i oślepłego statku, któryby się rozbił o nie, jak łupina orzecha.
Jak płaz wślizgiwał się do grot nieznanych, na uśpione jeziora, których nieruchome wody zdają się być taflą lustrzaną. W powietrzu panował tam mrok, a światło tajemnicze rozesnuwało się w przeźroczej wodzie; i głowa pływaka była jak heban a korpus cały zdawał się być z kryształu. Mięczaki, uczepiono do skał, jakie tam znajdował, zjadał na surowo. Bawiło go, śmiał się, że wielkie ryby, wystraszone, uciekały przed nim, jak strzały, puszczone z cięciwy.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/30
Ta strona została przepisana.