Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/313

Ta strona została przepisana.

Skazana, jakby zdając sobie sprawę z oburzenia społeczeństwa, poczęła traktować swą śmierć jako rzecz pewną już i rychłą. Opuszczało ją zwolna przywiązanie do życia, pod którego wpływem z początku uciekała się do kłamstw i do rozpaczliwych wykrętów. Próżno mecenas starał się ją jeszcze natchnąć wiarą w ułaskawienie.
— Niema się co łudzić. Muszę umrzeć. Zasłużyłam na rozstrzelanie. Tylem zrządziła złego. Wstręt mnie ogarnia do siebie samej, gdy myślę o wszystkich tych zbrodniach, jakie wyliczono w wyroku. A przecież są jeszcze i inne, o których sąd nie wiedział. Samotność dopiero otwarła mi oczy, dopiero teraz widzę się taką, jaką byłam. Co za hańba! Powinnam zejść z tego świata. T zresztą cóżbym ja tu jeszcze robiła!
„Wówczas to, panie kapitanie, — ciągnął adwokat, — zaczęła mówić mi o panu, o okolicznościach, w jakich państwo się poznali, o krzywdzie, jaką panu wbrew swojej woli wyrządziłaś Przekonawszy się o bezskuteczności swych zabiegów, mecenas wyjednał ostatnią łaskę. Freya pragnęła, aby asystował podczas wykonania wyroku: obecność jego miała jej dodać zimnej krwi. Członkowie rządu więc przyrzekli swemu dawnemu koledze, iż zezwolą mu na obecność w chwili stracenia.
Pewnej nocy około trzeciej nad ranem zbudzili adwokata z głębokiego snu wysłańcy z prefektury policji. Egzekucja miała się odbyć o świcie: decyzję powzięto w ostatniej chwili, by dzienniki dowiedziały się dopiero po fakcie.
Adwokat wsiadł wraz z towarzyszami do samochodu i poprzez milczący, cmentarny Paryż pojechał do więzienia Saint-Lazare. Latarnie uliczne o szkłach, zamalowanych na niebiesko, rzucały mdławe światła w zasnute mrokiem ulice. W więzieniu czekali już inni funkcjonarjusze policji i kilkunastu oficerów, reprezentujących woj-