„Spokoju, Ferragucie; sprzedałeś statek i siebie samego za miljony. Powinieneś spełnić, coś przyrzekł, nawet, gdybyś miał za to zapłacić życiem. „Mare Nostrum“ nie może żeglować bez kapitana Hiszpana. Jeśli je opuścisz, trzeba będzie szukać na twe miejsce zastępcy. Zbiegniesz ze stanowiska pod wpływem strachu; zastąpi cię ktoś inny, co się będzie ważył na śmierć, by móc żywić rodzinę. To czyn pełen chwały! Ty zaś tymczasem będziesz mieszkał na lądzie, bogaty i bezpieczny. I cóż ty będziesz robił na lądzie, tchórzu?“
Egoizm nic na to nie umiał odpowiedzieć...
Dokonywała się w nim teraz głęboka przemiana moralna: cała dotychczasowa przeszłość wydawała mu się obecnie pustą i odartą z wszelkiego sensu.
Czyż bowiem wiedział, czego pragnął dotychczas! Z pragnień zaś, które rozstrzygały o jego czynach, czy choć jedno jeszcze w nim przetrwało?...
Złoto? Miał go w ostatnich czasach zdumiewająco wiele, za wiele wprost. A czyż był wskutek tego szczęśliwszy?... Sława? Jako marynarz nie mógł był nawet zamarzyć o większym rozgłosie. Imię jego stało się głośne na całem hiszpańskiem morzu Śródziemnem; najwytrawniejsi wilcy morscy uznać musieli jego zasługi...
Była prócz tego jeszcze miłość! Na myśl o niej Ferragut potrząsnął głową w zniechęceniu. Zaznał miłości i nie pragnął jej więcej. Utracił na zawsze uczucie wiernej towarzyszki życia, uczucie, jakie mogło mu było rozświetlić słodkim promykiem ostatnie lata życia. Jeśli chodziło o inną miłość, o tę szaloną, pełną żądz i romantyzmu, nadającą życiu cierpką ponętę, zmagania, — to tej zrzekł się i nie miał najmniejszej ochoty wsmakowywać się w nią na nowo.
Uczucie ojcostwa, silniejsze i trwalsze od miłości, mogło mu było wypełnić życie aż po jego schyłek... ale nie miął już syna!...
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/322
Ta strona została przepisana.