Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/324

Ta strona została przepisana.

go, co myślał o przyszłych losach statku: chciał wiedzieć, czy kucharz bał się okrętów podwodnych.
— Niech się pan nie niepokoi, kapitanie, — odpowiadał stary. — Mamy potężnych opiekunów. Ktoby nam stanął na drodze, zginąłby niechybnie.
I, mówiąc to, wskazywał na święte obrazy, wiszące w kuchni na ścianie.

Pewnego rana Ferragut otrzymał rozkaz wyjazdu. Narazie udać się miał do Gibraltaru i wziąć tam ładunek statku, który jakieś okoliczności unieruchomiły w porcie. Stamtąd prawdopodobnie popłynąłby raz jeszcze do Salonik.
Nigdy dotąd kapitan „Mare Nostrum“ nie ruszał w podróż w tak wybornym nastroju. Miał wrażenie, że na zawsze zostawia na lądzie wspomnienia po rozstrzelanej kochance, które go co noc niemal gnębiły.
Z Marsylji skierował statek wprost na przylądek San Antonio. Oddalał się tym sposobem od brzegów, zapuszczając się na najbardziej odludne obszary morza Śródziemnego.
Pewnego wieczoru załoga dastrzegła jakieś góry, które oddal przyodziała w zwiewne błękitne szaty: była to wyspa Majorka. W ciągu nocy na czarnej linji widnokręgu błysnęły latarnie morskie Ivicy i Formentery. Że wschodem słońca pojawiła się ponad tonią morską pionowa czerwona plama, coś jakby język ognisty. Były to potężne zwały Mongo, przylądka Ferrariusa strożytności. U stóp góry stało domostwo naddziadów Ulisesa, gdzie spędził najcudniejsze dnie swej młodości...
Aż do wieczora „Marę Nostrum“ płynęło tuż przy brzegu. Kapitan znał ową część morza, jak gospodarz zna zazwyczaj swe własne stawy... Bawiło go prowadzenie statku ponad niebezpiecznem dnem morskiem... Widać było czasem skały podwodne, niemal sięgające samej powierzchni morza,