Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/329

Ta strona została przepisana.

Nie przeszło mu nawet przez myśl, by sam miał opuścić okręt. Zresztą nieprzyjaciel, kryjący się dotąd w wodnej topieli i obserwujący stamtąd swe dzieło zniszczenia, mógłby się we właściwej chwili pojawić... Być może począłby w łodziach ratunkowych poszukiwać kapitana Ferraguta, by wziąć go do niewoli i chełpić się potem jeńcem... Nie! Wołałby raczej śmierć.
Marynarze przygotowali już dwie łodzie i zamierzali je spuścić na morze, gdy nagle z obłąkańczą szybkością kataklizmu przyrody dokonała się katastrofa: zagrzmiał wybuch przerażający, zdający się świat cały obracać w niwecz. Ferragut poczuł, jak pokład ucieka mu z pod stóp. Spojrzał dookoła siebie. Przód statku już nie istniał, znikł pod wodą i po pokładzie toczyła się z rykiem fala, miażdżąca wszystko zapienionym wałem. Rufa zaś zważyła się nagle i jęła się unosić ku górze, ku górze... Wnet stała się szczytem pagórka, na którym powiewał jeszcze czerwono-złoty język bandery.
Ulises, chcąc się uchronić od upadku, usiłował uczepić się liny, belki jakiejś, jakiegoś przedmiotu stałego; próżno się jednak czepiał czegokolwiek: poczuł, jak go chwyciło coś, porwało, uniosło w ryczącą, szarpaną wirami pomrokę. Trupi zamróz odjął mu siły w członkach. Oczy poprzez zawarte powieki widziały teraz niebo w czerwieni, niebo malowane krwią, usiane czarnemi gwiazdami. W pomroce tej całe ciało targały mu stokrotne wiry, a w uszach waliły młoty. Miał wrażenie, jakby się olbrzymia przepaść otwarła aż do dna morskiego i jakby waliły się w nią wszystkie wody oceanów, czyniąc potworny wir, w którego środku on był właśnie.
„To już śmierć... śmierć!“ — pomyślał.
Ale choć się na śmierć gotował, począł przecież rozpaczliwie poruszać nogami, usiłując się wydrzeć z zimnego uścisku zdradliwych wód. Poczuł też wnet, że już nie leci w dół, lecz, że się