W potężnym, władczym pocałunku blade jej lista przywarły do warg tonącego. Ów zaś poczuł słonawy posmak śliny tamtych ust, lejącej się weń niepowstrzymanym potokiem. Wydało mu się, jakby całe jego jestestwo się rozwierało: wszystko życie owej białej zjawy lało się weń nakształt płynnej masy.
Nie mógł już ani patrzeć, ani mówić. Oczy zamknęły się, by się już nigdy nie rozewrzeć; rzeka gorzko-słonej wody płynęła mu do gardła...
A przecież nie przestał się wpatrywać w tę, co go tuliła do się w coraz to potężniejszym uścisku, w ową istotę, utkaną z jasności, co się weń wpatrywała zielono-modremi oczyma, pełnemi razem smutku i miłości...
I opadał tak poprzez nieskończone warstwy topieli, bezwładny i bezwolny, a pod czaszką krzyczał mu głos, jakby wreszcie rozpoznający boginię, co mu się pojawiła:
— Amfitryte!... Amfitryte!...
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/334
Ta strona została przepisana.
KONIEC