dwie strony dziobem łodzi. Pomiędzy przodem barki a brzegiem żagla widać było skrawek czarny morza i olbrzymią czerwoną brew, wznoszącą się zwolna nad widnokręgiem. Brew stawała się kaskiem, półkolem, łukiem maurytańskim; wreszcie słońce, otoczone łuną pożarów, odrywało się jak bomba od płynnej masy. Chmury o barwach popiołu malowały się nagle krwią; skały nadbrzeżne poczynały się lśnić jak miedziane zwierciadła. Od strony lądu gasły ostatnie gwiazdy. Przed dziobem łodzi pływały stada ognistych ryb. Dokoła przylądków piana na falach stawała się różowa; zdawało się, że to odbłyski podmorskiego wybuchu barwiły tak jej biel.
— Dzień dobry! — wołał doktór do Ulisesa, rozcierającego ręce zgrabiałe od zimnego wiatru.
I doktór, ogarnięty ową młodzieńczą radością, jaką świat budzi w duszach ludzkich, słał swój basowy głos w ciszę morską. Niekiedy nucił on romanze sentymentalne, zasłyszane za czasów młodości; wolał jednakże od nich śpiewy walenckie nadbrzeżnych rybaków, śpiewy, tworzone w czasie splatania sieci, przetykane nieprzystojnościami, jakie się nawijały dla rymu.
Dobiwszy do pewnych przystani, Tryton zwijał żagiel: łódź, już bez napędu, stała w miejscu, zwolna się obracając dokoła liny kotwicznej.
Ulises, patrząc na wodę w pasie cienia, jaki padał od łodzi, widział dno tak dokładnie, że zdawało się, jakby mógł sięgnąć doń końcem wiosła. Skały wydawały się jakby szklane. W szczelinach ich i zagłębieniach porosty poruszały się, jak stworzenia żyjące, zwierzęta trwały nieruchomo jak rośliny lub kamienie. Łódź zdawała się unosić w powietrzu; haczyki wędek spływał zwolna poprzez płynną atmosferę, spowijając ów świat przepaścisty; ryby, liczne a chybkie w ruchach, poruszając ogonami, mknęły ku śmierci. Cudowna gra żółtych ogni, błękitnych łusek, różanych płetw. Niektóre z pośród ryb, drżące i jakby po-
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/34
Ta strona została przepisana.