Na niektóre ze statui, przeżartych przez sól morską. chłopiec poglądał z tem samem uwielbieniem, co na dziadkowe fregaty. Śmiał się i drżał równocześnie na widok owych bóstw, jakie niegdyś broniły birem[1] fenickich czy kartagińskich, śmiesznych a straszliwych kabirów,[2] krzywiących twarze w chutliwe a okrutne wyrazy.
Niektórzy z owych bogów morskich, muskularni a brodaci, zdawali się być krewniakami Trytona. Tak niekiedy musiał sam on wyglądać. Czasem, jakieś zdanie, rzucone przez rybaka, zwróciło uwagę Ulisesa... Widywał też, jak kobiety przyśpieszały kroku z wyrazem niepokoju w oczach, napotykając doktora w jakimś odludnym zakątku wybrzeża. I tylko obecność bratanka nieco im dodawała pewności siebie.
Z morza płynęły niekiedy ku Ferragutowi owe potężne nawałnice zmysłów. Zgadywał, jak Posejdon pojawiał się znienacka, by sprzewracać boginię lub śmiertelnicę. Kobiety porzucały praną bieliznę i uciekały, wzorem owych księżniczek greckich na malowanych wazach, przerażonych widokiem przedsiębiorczego trytona. Nienawidził on miłości śród czterech ścian, trzeba mu było pościgu czasów pierwotnych, trzeba mu było ruchliwej pieszczoty fal, gdy jak potwór morski chwytał swą ofiarę w dziki uścisk.
Czasami wieczorem, gdy latarnie morskie świecić się poczynały jak gwiazdy w zapadającym mroku, doktorem owładała melancholja i, zapominając o różnicy wieku, dzielącej odeń bratanka, zwierzał mu się, jakby dawnemu towarzyszowi wspólnych włóczęg. Żałował, że się nie ożenił. Miałby już był syna w tym samym wieku. Znał przecie kobiety wszelkich barw, białe, czerwone, żółte, oliwkowe... Miłość jednak raz tylko w życiu