wiały z ożywieniem w obliczu owego morza, gdzie byli ich mężowie; nagle głosy się podnosiły, wzrastały jeszcze, wreszcie wybuchały burze... Ojciec Jordi, ksiądz proboszcz, był ofiarą owego kobiecego narodu; wskutek kłótni ich i utarczek gorzkniało mu życie. Człowiek boży kochał samotność i spokój; spieszył więc jak mógł ze mszą, by móc się jaknajrychlej schronić gdzieś w jakimś zakątku wybrzeża wraz z wędkami i siećmi.
Nikt lepiej odeń nie znał przyczyny owej skłonności do swatów kobiecych. Wiecznie prawie same, zmuszone wciąż do ustawicznego współżycia, poczynały się wreszcie nienawidzieć, jak pasażerowie na statku w czasie zbyt długich podróży. Nie było dnia, by w jednej z ulic połowa owych kumoszek nie kłóciła się z drugą połową, nie było dnia, by osada nie podzieliła się na dwa swarliwe stronnictwa. I zacny ojciec Jordi, którego język miał brutalna szczerość prostaczków, rozpaczał wskutek szałów owych furyj, poddanych jego duchowym rządom.
— Kiedyż wreszcie wrócą ci, co są na morzu, by spokój tu już zapanował!... Kiedyż wreszcie mężczyźni spać będą po domach, byście się uspokoiły!...
Mądrość tak przemawiała przez jego usta. Załogi coraz-to lądowały; kończyły się ich podróże. Ulice wówczas pustoszały. Nie było już grup walczących. A jeśli pojawiały się u progów domostw kobiety, to z uśmiechem na ustach i z blogiem uczuciem wychodzącego z gorącej łaźni w całem jestestwie. I stary proboszcz mógł przez kilka tygodni oddawać się w spokoju ducha połowom ryb, nie potrzebując rzucać się w środek garści walczących kumoszek.
Była wszakże okoliczność, gdy kobiety nawet w czasie swego wdowieństwa stawały się nagle zgodne, jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Byłv to rewizje, dokonywane przez karabinjerów. Istotnie, niekiedy przedsiębrali oni po-
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/47
Ta strona została przepisana.