Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/57

Ta strona została przepisana.

dokoła przylądek Horn, cypel wysunięty najdalej na południe, gdzie szaleją nie kończące się nigdy gwałtowne burze.
Gdy więc słońce prażyło latem na drugiej półkuli, tu powitała podróżników straszliwa zima południowa. Statek powinien był zdażać ku zachodowi, a wiatr wiał właśnie od zachodu, grodząc drogę. Przez dwa miesiące zrzędu walczono tak przeciw morzu i przeciw niebu. Wiatr zerwał całe jedno ożaglowanie; drewniany statek nie był w stanie przetrzymać tej walki i począł ciec; dniem i nocą załoga pracowała przy pompach. Nikt nie mógł spać po kilka godzin zrzęda. Pochorowali się wszyscy. Kapitan, choć głos miał ostry i klął siarczyście, z największym wysiłkiem utrzymywał karność. Majtkowie kładli się, woląc już raczej umierać, i kijami ich trzeba było podnosić. Po raz pierwszy Ulises zdał sobie sprawę z tego, czem mogą być fale morskie. Widywał góry wodne, walące na pokład. I gdy bałwan taki szalał po pokładzie, wówczas dopiero Ferragut oceniał potworny ciężar słonej wody. Ani kamień ani żelazo nie miały brutalnej potęgi tego płynnego żywiołu; walił się on nagle, by spłynąć strumieniami albo też rozwiać się w nieuchwytne pyły wodne. Czasami trzeba było wycinać otwory w zrębie statku, by te miażdżące masy wody mogły spłynąć.
Tygodniami całemi żyło się w płynnej, omglonej pomroce. Zdawało się, że słońce już nazawsze uciekło od ziemi. Wszystko było szare: niebo, piany, mewy, śniegi... Od czasu do czasu ołowiane tumany nawałnicy rwały się, a z poza nich pojawiała się jakaś zjawa przerażająca. Pewnego razu były to czarne skały cieśniny Beagle, spowite w lodowy całun. Statek zawrócić musiał w miejscu, chcąc uniknąć owego kurytarza, usianego podwodnemi głazami. Innym razem wprost przed dziobem statku wyłonił się znagła cypel Diego