właściciela okrętu, który bankrutował już po kilka razy... Ale właśnie dlatego, że wyprawa ta była niedorzecznością, Ulises tem chętniej się na nią zgodził. Przezorność wydawała mu się uczuciem gminnem; wszystko to, co groziło niebezpieczeństwem, budziło w nim pociąg nieodparty.
Pewnego wieczoru, na wysokości Portugalji, właśnie gdy byli zdala od zwykłej drogi okrętowej, słup dymu i ognia buchnął z pod pokładu, zżerając w chwilę potem ożaglowanie.
Ulises z pomocą paru murzynów usiłował ugasić ogień, a tymczasem kapitan statku i majtkowie Niemcy zbiegli z okrętu na dwóch łodziach ratunkowych, zawczasu przygotowanych. Ferragut był pewien, że zbiegowie drwili zeń, biegnąc po pokładzie, który się już zaczynał palić.
Sam nie wiedząc, jak ani kiedy, znalazł się na najmniejszej z łódek wraz z kilkoma murzynami i pośród rozlicznych przedmiotów, jakie przypadkowo znalazły się pod ręką: była tam baryłka sucharów napół już próżna i beczułka wody, mieszcząca ledwie kilka litrów...
Rozbitkowie wiosłowali przez całą noc: poza nimi od płonącego statku padały na fale krwawe światła. O świtaniu na kręgu słonecznym dojrzano linję lekko falistą. Była to ziemia: lecz jakże daleka!
W ciągu dwóch dni błądzili po ruchomych wzgórkach i po ciemnych dolinach lazurowej pustyni. Ferragut po wielokroć razy zapadał w letarg. Ptactwo morskie zataczało zwykłe kręgi dokoła owej pływającej mogiły i odlatywało pośpiesznie z głośnem krakaniem śmierci. Rozbitkowie znów zaczynali wiosłować z energją rozpaczy, a potem zapadali w bezwład, zdając sobie sprawę z bezcelowości wysiłków.
Próżno dawali sygnały dalekim statkom, jakie niknęły za widnokręgiem nie dostrzegłszy ich nawet. Dwóch murzynów zmarło wskutek zimna. Trupy ich długo płynęły za łódką: zdało się, nie
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/60
Ta strona została przepisana.