Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/62

Ta strona została przepisana.

Przypływ znowu rzucił nim o skały; przywarł do nich instynktownie i, nim fale spłynęły, posunął się naprzód ostatnim wysiłkiem aż do następnego głazu... Fala cofnęła się i nie zniosła go... Walczył tak długo, aż wydostał się wreszcie na jakiś zrąb wystający brzegu. I gdy fale przestały mu grozić, energja w nim nagle opadła.
Woda, jaką ociekał cały, krwawiła się, krwawiła coraz bardziej; spływała strużkami malutkiemi poprzez zielone rozpadliny skalne. Czuł ból niezmierny: jakgdyby całe ciało, wszystkie kończyny odarte były ze skóry...
Chciał iść naprzód, poprzed nim jednak wznosił się brzeg stromy, jak mur nie do przebycia. Wyjścia nie było. Uratował się od zatonięcia w morzu, by umrzeć zamurowanym w jego obliczu. Trup jego nie spłynie nawet do brzegów zamieszkałych przez ludzi. Tylko kraby olbrzymie, włóczące się śród głazów, i mewy, spadające prostopadle ze zwiniętemi skrzydłami, wiedzieć będą, co się z nim stało.
Krew w dalszym ciągu barwiła malusieńkie jeziorka, jakie się potworzyły w szczelinach głazu. Poczuł się nagle nieskończenie słabym i nędznym... Zamknął oczy, gotując się na śmierć, i nagle w cieniu dojrzał pobladłą twarz i ręce robiące delikatną koronkę... Nim noc padła na jego znużone powieki, szepnął jakimś dziecinnym, skarżącym się głosem:
— Mamo!... mamo!...

W trzy miesiące potem, przybywszy do Barcelony, zastał matkę taką, jaką ją widział owej chwili tragicznej... Dogorywał niemal, gdy go znaleźli rybacy.
Podczas pobytu swego w szpitalu w Lizbonie wysłał cały szereg listów do dońi Cristiny, wesołych i pełnych ufności, starając się wytłomaczyć pobyt swój w Portugalji jakiemiś ważnemi sprawami.