Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/82

Ta strona została przepisana.

wał ziemi i zostać na starość rolnikiem. Piloci baskijscy marzyli o łąkach i sadach, pełnych jabłoni, u chatce na szczycie skalnym i stadku krów. On zaś marzył o winnicy na zboczu górskiem, o białym domku z altanką, w której cieniu paliłby fajkę, gdy cała rodzina, synowie i bratankowie, rozkładaliby suszone grona winne na wiklinowych sitach.
Toni, smukły i gibki, cerę miał smagłą, jak każdy z mieszkańców pobrzeży morza Śródziemnego. Słony wiatr raczej aniżeli wiek wygarbował mu skórę i wyżłobił głębokie zmarszczki. Twarz, okrytą brózdami i guzami, osłaniała krótka, szorstka broda. Szerść rosła mu na uszach, w szeroko rozwartych nozdrzach, drgających w chwilach gniewu lub zachwytu. Brzydotę ową jednak łagodziło lśnienie oczu: były one niewielkie, zielono-oliwkowe; wyraz ich, niezmiernie łagodny, przypominał chwilami rezygnację dolnych psów, gdy kapitan z sarkazmem wyszydzał ideje Toniego.
Toni bowiem był ideowcem. Kilka ich poznał Ferragut, wszystkie jednak były twarde, skrystalizowane, podobne do mięczaków, co przywarłszy, do skał, zmieniają się wreszcie w masę kamienną. Doszedł do nich w czasie dwudziestu pięciu lat kabotażowania po morzu Śródziemnem, dzięki czytywaniu wszelkich dzienników, po większej części lirycznie radykalnych, jakie mu tylko wpadały do rąk w portach.
Gdy po długiej niebytności dobijał do jednego z portów południowo-amerykańskich, niechybnie poczynał się unosić nad szybkiemi postępami, do jakich zdolne są ludy młode: olbrzymie mola, wybudowane w ciągu roku; ulice niemal bez końca, nie istniejące jeszcze za poprzednią bytnością; parki wytworne, obficie podszyte, jakie założono na wysuszonych lagunach.
— To zupełnie zrozumiałe, — orzekał krótko. — Nic dziwnego. Mają przecież ustrój republikański!