Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/86

Ta strona została przepisana.

gęsty, biały porost na piersiach. Głowę osłaniał palmowy kapelusz nawet wówczas, gdy kuchmistrz pracował pośród swych rondli.
Pobożność zacnego człowieka ogarniała nawet wszystkie twory morskie, lubił też prawić majtkom przeróżne cudowne opowieści, gdzie delfiny i ryby grały role niezmiennie budujące. Niekiedy podmuch wiatru unosił prawiącemu koszulę, odsłaniając podbrzusze.
— Wuju Caragolu! Jeszcze wam ucieknie! — zwracał uwagę czyjś drwiący głos.
Święty człek uśmiechał się z serafickim spokojem kogoś, kogo już nic nie łączy z próżnościami tego świata.
— Daj mu spokój Nie ucieknie!
I rozpoczynał opowieść o jakimś nowym cudzie.

Ferragut twierdził, iż pomiędzy egzaltacjami kucharza a lekkością noszonej przezeń bielizny zachodzić musi pewien stosunek; stary gorzeć musiał jakimś niewygasającym płomieniem. We dnie mgliste wuj przynosił na pokład czarki dymiącego napoju: był to, jak on to nazywał, „calentet“.[1] Nic nad to nie było lepszego dla ludzi, którzy musieli, nieruchomi a czujni, trwać przez długie godziny śród niepogody na stanowiskach. Była to kawa, zmieszana z rumem; proporcje jednak nie były, równe i alkohol przeważał znacznie nad czarnym płynem. Toni śpiesznie wychylał wszystkie czarki, jakie mu podawano. Kapitan je zletkka odsuwał, żądając kawy bez domieszek, a wówczas Caragol wypijać musiał sam wszystkie „calentet’y“, jakiemi wzgardził kapitan, co oczywista nie wpływało na zmniejszenie liczby innych napoi, jakiemi się zwykł był raczyć w tajnikach kuchni. We dnie upalne przyrządzał olbrzymie wazy „refresquet’ow“. Chłodniki owe składały się w połowie z wody, w połowie zaś z rumu, wszystko to na obfitem podłożu z cukru;

  1. Napój rozgrzewający.