Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/88

Ta strona została przepisana.

nąwszy parę różowych osad, błyskających z pośród winnic, wysiadł na stacji w Pompei.
Z pustki niemal cmentarnej, ze wszystkich hoteli i restauracyj pojawiła się nagle chmara cała przewodników. Wyrzekali na wojnę, uniemożliwiającą wycieczki turystów. Ferragut był bodaj jedynym, jaki się tu pojawił w ciągu całego dnia. „Signore, za cokolwiek bądź!“ Marynarz jednak szedł dalej, nie zwracając na nich uwagi. Częstokroć, myśląc o Pompei, obiecywał sobie, że zwiedzi ją sam, by zaznać bezpośrednich wrażeń życia starożytnych.

Za pierwszą swą tu bytnością — przed siedemnastu laty — był młodszym oficerem na katalońskim żaglowcu, jaki zawinął do portu w Neapolu. Korzystając ze zniżonych cen niedzielnych, udał się do umarłego miasta i zwiedził je całe... w towarzystwie jednak grupy podróżnych, ustawicznie tłoczących się, by jaknajlepiej słyszeć przewodnika.
Tym razem samotność była równie zupełna, jak tego sobie życzył. W umarłem mieście słychać było jedynie szelest owadzich skrzydeł i szmery płazów, kryjących się popod bluszczami...
U bramy Herkulanum stróż malutkiego muzeum pozwolił mu w spokoju przyglądać się odlewom przedwiecznych trupów: gipsowi pompeańczycy zastygli z gestami przerażenia, jakie śmierć dopiero przerwała. Dozorca nawet się z miejsca nie ruszył, by nudzić Ulisesa wyjaśnieniami; ledwie podniósł nań oczy z ponad dziennika. Ciekawiły go wiadomości z Rzymu, intrygi niemieckich dyplomatów, myśl, że Włochy mogły również wziąć udział w wojnie.
Wnet potem w jednej z odludnych ulic owe troski chwili obecnej znów zakłóciły marynarzowi spokój. Krok jego dzwonił głucho, jakgdyby szedł