— I pani jest również Polka! — spytał marynarz.
— Nie, ja jestem Włoszka.
Mimo pewność siebie, z jaką to było powiedziane, Ferragut miał ochotę krzyknąć „to kłamstwo!“ Ale zamilczał i, patrząc w czarne oczy, tak śmiele weń utkwione, gotów był nawet uwierzyć... Być może, mówiła prawdę.
Z kilku słów, zamienionych z paniami, Ulises wywnioskował, że mieszkały przedtem w Rzymie, że niedawno zaledwie przybyły do Neapolu, gdzie pobyt ich może nie całkiem był dobrowolny. Młodsza dama znała te strony i towarzyszka jej korzystała z przymusowej wycieczki, by zwiedzić owe okolice, jakie dotychczas po tylekroć razy podziwiała w książkach.
Wszyscy razem wysiedli na stacji Battipaglia, by przesiąść się do pociągu, idącego do Paestum. Czekać trzeba było dość długo, marynarz więc zaproponował obu paniom, by wstąpić do restauracji. Była to drewniana szopa, pachnąca żywicą i winem.
Barak ów przypominał Ferragutowi i młodszej z pań owe schroniska przygodne, klecone naprędce w odludnych okolicach południowej Ameryki, znowu też zaczęli mówić o wspólnej podróży przez ocean. Tym razem zgodziła się zaspokoić ciekawość kapitana.
— Mąż mój był profesorem. Studjował nauki przyrodnicze. W ciągu roku podróżowaliśmy w celach naukowych po Patagonji.
Poczęła opisywać podróże, w jakich brała udział, w Kordyljerach.
Marynarz słuchał z roztargnieniem; szedł za myślą, jaka go przedewszystkiem ciekawiła.
— A jak się pani nazywa? — rzekł nagle.
Obie panie rozśmieszyło to pytanie; tak było niespodziewane, że aż się im wydało komiczne.
— Nazywam się Freya, To wagnerowskie
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/96
Ta strona została przepisana.