Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/105

Ta strona została przepisana.

li przez straszliwe wichry zrzucani na dno przepaści. Ale nie było wyboru...
Rozalindo zatknął ostrogi za pas.
— Jeżeli ci się poszczęści dodał towarzysz za jakie trzy tygodnie dojdziesz do portu Cobija lub do saletrowni w Antofagasta. Znam mulników, którzy na przebycie tej drogi nie zużyli więcej czasu.
Wzruszony nieszczęściem przyjaciela, oddal mu swój nóż i wszystkie drobne pieniądze, jakie zdołał znaleść w niezliczonych kieszeniach swego ubrania.
— Weź to, mój bracie! zrobiłbyś to samo dla mnie, gdyby mnie nieszczęście podobne spotkało. Niech cię Bóg strzeże!
Rozalindo Ovejero ruszył w drogę.

II.

Drogę tę Rozalindo znał, podobnie jak wszystkie drogi i ścieżki w Andach, z opowiadań ojca.
Ojciec jego, podobnie jak i wszyscy przodkowie, był mulnikiem. Przewoził towary krajowe do portów Pacyfiku, a w powrotnej drodze — towary europejskie dla kupców w Salta.
Rozalindo słyszał przeróżne opowiadania o straszliwych trudach i niebezpieczeństwach podróży przez niebotyczne przełęcze Andów i groźną pustynię Atakamy...
Jako wyrostek towarzyszył mulnikom w charakterze pomocnika, mając za zadanie chronić w trudnych przejściach muły od upadku w przpaść. Miał nóż do obrony przeciwko włóczędze, łatwo przeobrażającemu się w bandytę, i przeciw pumie, królowi tych dzikich płaskowyżów, którego, choć nie jest większy od dużego psa, głód doprowadza często do wściekłości i skłania do napadania podróżnych. Wśród tych wspaniałych groźnych i milczących gór, które tam i z powrotem