Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/120

Ta strona została przepisana.

podjął złożyć pieniądze w pustyni. Napróżno jedna pytał na wszystkie strony — nikt z robotników nie zamierzał wracać do Argentyny przez pustynię Atakamy.
— Będę musiał wynająć umyślnie posłańca — powiedział sobie wreszcie. — Drogo to będzie kosztowało, ale mniejsza o to. Najważniejszem jest, abym mógł spać spokojnie i ażeby widmo zmarłej z dzieckiem na ręku nie prześladował mnie więcej.
Wbrew wszelkim przewidywaniom kandydat na posłańca znalazł się niebawem.

IV.

Był to stary chilijczyk zwany sennor Juanito. Ale ludzie tutejsi, lubiący skróty, z pełnego tytułu sennor pozostawili tylko dwie litery, i nazywali go poprostu no Juanito.
Ilekroć no Juanito usta otwierał, oczarowany Rozalindo słuchał go zachwycony. Uwielbienie jego dla tego starca szło tak daleko, że nie zwrócił uwagi na dwie rzeczy: że Juanito nigdy nie był w pustyni Atakama i że nie miał pojęcia, gdzie leży mogiła nieboszczki Correa. Ale człowiek tak doświadczony potrafi z wszelką pewnością spełnić zlecenie, chociażby na końcu świata.
No Juanito był to stary wyga, który, jak to mówią, nie z jednego pieca chleb jadał i pół świata w wędrówkach swoich objechał. Należał do tej kategorji chilijskich obdartusów, którzy włóczą się po święcie od kolebki do śmierci. Słuchał tedy Rozalindo o jego przygodach w Japonji, o życiu marynarzy na pokładzie floty tureckiej, o wyprawach do Kalifornji, gdzie no Jauanito znalazł się jako dziecko wraz z ojcem, którego zwabiła tam pamiętna gorączka złota... Dla człowieka tej miary nie było nic trudnego. Cóż znaczyło dla niego udać się na pustynię Atakamy i odnaleść mogiłę zmarłej Correa. No Juanito doko-