Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/124

Ta strona została przepisana.

drodze z kawiarni do baraku, wciskała się za nim do izby, jakkolwiek szybko za sobą drzwi zamykał. Niesposób było odczepić się od widma.
— Będę musiał osobiście tam się udać — powiedział sobie w ostatniej rozpaczy. — Muszę odbyć tę podróż, jakkolwiek czuję się chorym i osłabionym. Tak zrobić muszę!... muszę...
Pomimo zapadłego postanowienia, odkładał z dnia na dzień swój odjazd. Może wskutek osłabienia, a może dlatego, iż żal mu było opuszczać kraj, gdzie miał dobry zarobek i gdzie go ludzie nie prześladowali.
Powoli oswoił się ze straszliwem widmem, oczekującem nań co wieczora. Kiedy przypadkiem bywał mniej pijanym i kobieta w czarnej mantyli mu się nie ukazywała, odczuwał coś jakby zawód.
Pewnego wieczora, ku wielkiemu swemu zdumieniu nie ujrzał ani nieboszczki ani dziecka. Przeleżał z otwartemi oczyma do rana, napróżno oczekując ukazania się ponurego widma.
— Przyjdzie niezawodnie — powtarzał sobie, podczas gdy towarzysze wokoło niego chrapali głośno, wydzielając silne wyziewy wódki.
Wkrótce jednak niezwykły spokój tej nocy wzbudził w nim nową obawę. Przeczuwał, że zajść musi coś nadzwyczajnego, coś, co zawczasu budziło w nim grozę i niepokój nieznośny.
I oto, co się stało:
Następnej nocy w miejscu, gdzie zwykle spotykał nieboszczkę, oczekiwała go kobieta, jednak nie miała przy sobie dziecka i nie była osłonięta czarną mantylą. Podeszła sama do Rozalinda i nagle wysunąwszy rękę z za pleców, zaświeciła mu w oczy czerwoną latarką. Jakkolwiek Rozalindo nie widział jej nigdy, poznał odrazu „wdowę z latarnią” — twarz jej jednakże była ta sama, co nieboszczki Correa.
Jakdyby popchnięty niewidzialną siłą, Rozalinda ruszył w kierunku mieszkania, mając wciąż przed